Opublikowano Dodaj komentarz

Portret Janusza Palikota – obraz olejny na płótnie

Portret Janusza Palikota obraz olejny Magdalena Walulik

Mój ulubiony obraz – portret Janusza Palikota – obraz olejny na płótnie – jest obrazem nieszczęśliwym. Nieszczęśliwym, bo choć mnie samej jako autorce bardzo się podoba (czego nie mogę powiedzieć o niektórych innych moich obrazach), to dotąd nie znalazł się na niego amator, choć obraz był nawet na wystawie zbiorowej „Zadośćuczynienie” w Zabrzu, gdzie mnie godnie reprezentował.

To chyba przez tego Palikota.

Kilka osób pytało mnie, skąd pomysł, żeby malować portret Janusza Palikota. Dlaczego Palikot, dlaczego Palikot i zebry itd. (bo obraz ma tytuł „Palikot i zebry” i w tle jest las i zebry).

Hm.. takie ładne zebry…

Po jakimś czasie zorientowałam się głupia, że ludzi interesuje głównie osoba polityka, nie sam obraz, i pewnie obraz podoba się osobom lubiącym Janusza Palikota, a nie podoba się osobom nie lubiącym Janusza Palikota, więc nie muszę popadać w czarną rozpacz, że jestem takim beztalenciem.

Pewien pan prowadzący Dom Kultury w małym mieście był nawet oburzony tym obrazem, który jego zdaniem promuje lewackie wartości i jest przykładem kompletnego upadku współczesnej sztuki.

Tego się nie spodziewałam.

Nie przekonał go mój argument, że przecież Janusz Palikot nie wymachuje na obrazie sztucznym penisem. Wprost przeciwnie – jest przedstawiony na tle lasu, który można by nawet nazwać romantycznym.

Chciałam namalować nie portret polityka, lecz portret Janusza Palikota – człowieka, portret Janusza Palikota – poety, chciałam namalować, że się tak wyrażę – Janusza Palikota z ludzką twarzą, mistycznego i lirycznego.

Portret Janusza Palikota powstał w roku 2011, kiedy mój mąż – astrolog – przepowiedział sukces polityczny powstającemu wówczas Ruchowi Palikota i (przyszłej) marszałkini Wandzie Nowickiej. Ruch mi się wtedy podobał, powiało nadzieją. Czuło się potrzebę czegoś nowego. Moją wyobraźnię najbardziej poruszył fakt, że Janusz Palikot to nie tylko polityk, ale przede wszystkim filozof i miłośnik poezji.

Kiedy jeszcze był w Platformie Obywatelskiej i wymachiwał silikonowym penisem, było to dla mnie jak powiew świeżego powietrza w zatęchłej krypcie. Mimo że generalnie takich zachowań nie popieram, to wtedy mnie to nieodparcie śmieszyło, bo w sejmie wszyscy są zawsze sztuczni i śmiertelnie poważni i nigdy nie mówią tego co naprawdę myślą.

A podobno ulubionym poetą pana Palikota jest Bolesław Leśmian. Więc wyszedł mi Janusz Palikot jako pan Błyszczyński z wiersza Leśmiana. No tak, w wierszu nie ma zebr, to prawda, ale … są magiczne lasy i ogrody, zmory i urojenia … więc dlaczego nie mogą być zebry? Zebry to w Polsce zwierzęta egzotyczne, nie tak swojskie jak koń czy krowa. Konia w paski nie uświadczysz na polskiej wsi. Palikot też był egzotyczny w polskim sejmie. Jakieś zjawisko nieznane, jak z innej planety.

A tutaj można kupić: portret olejny Janusza Palikota

Pan Błyszczyński” Leśmiana:

Ogród pana Błyszczyńskiego zielenieje na wymroczu,
Gdzie się cud rozrasta w zgrozę i bezprawie.
Sam go wywiódł z nicości błyszczydłami swych oczu
I utrwalił na podśnionej drzewom trawie.

Kiedy zmory są zajęte przyśpieszonym zmorowaniem
Między mgłą a niebem, między mgłą a wodą –
Zielna zjawa swe dłonie zbezcieleśnia ze łkaniem
Nad paprocią – nad pokrzywą – nad lebiodą.

W takiej chwili Bóg przelatał, pełen wspomnień wiekuistych,
Ścieżką podobłoczną – właśnie, że tułaczą –
I przystanął na zbiegu dwojga tęsknot gwiaździstych,
Gdzie się widma migotliwie bylejaczą.

Zaszumiało jaworowo, ale chyba wbrew jaworom –
Samym cisz zamętem, samą cisz utratą…
„Kto te szumy narzucił moim dumnym przestworom?
Kto ten ogród roznicestwił tak liściato?…”

Cisza… Nikt nie odpowiada. Płyną chmury i godziny…
Wszelka dal w niebiosach – to dal zagrobowa.
Pan Błyszczyński w świat nagle z trwożnej wyszedł gęstwiny,
Szepnął: „Boże!” – i powiedział takie słowa:

„Był w zaświatach – sen i wicher i zaklętej burzy rozgruch!
Boże, snów spełnionych już mi dziś nie ujmuj !
Jam te drzewa powcielał! To – mój zamysł i odruch…
Moje dziwy… Moje rosy… Dreszcz i znój mój !

Przebacz smutkom i widziadłom, nie znającym rodowodu,
I opacznym kwiatom, com je snuł z niczego…
Moja wina! O, Boże, wejdź do mego ogrodu!
Do ogrodu!… Do – mojego!… Do – mojego!…

Wyznam Tobie całą zwiewność, całą gęstwę mojej wiary
W życie zagrobowe kwiatów i motyli.
Wejdź do mego ogrodu! I cóż z tego, że czary!…
I cóż z tego, że ułuda nikłej chwili!…”

Wszedł w gęstwinę, co szumiała poza życia drogowskazem.
Sami byli teraz. Oko w oko – sami.
Nic do siebie nie rzekli i ciemniejąc, szli razem
Alejami – alejami – alejami!

Ogród śnił się… Tu i ówdzie dąb prześniony zżółkł i powiądł.
Każdy krzew sam w sobie miał zaświata wygląd.
Sporo było w gałęziach – cisz zbłąkanych i sowiąt,
Lecz nie było ani świerszczy, ani szczygląt.

Uciekały się niebiosy pod najdalszych gwiazd obronę.
Miesiąc złotym rogiem chmurę mgliście pobódł.
Trzepotały się w piachu dusze zmarłych, spragnione
Nowych zgonów i pośmiertnych w mroku swobód.

Coś złociście wyspowego w daleczyźnie alej pełga –
Można taką wyspę brwi skinieniem spłoszyć…
Świetlikami za chwilę północ w zieleń się wełga,
Niepokojąc gmatwaninę leśnych poszyć.

Pan Błyszczyński sprawdzał ogród, czy dość czarom jego uległ –
I czy szum i poszum dość jest rzeczywisty –
I czy liszaj na dębie – jadowity brzydulek –
Dość się wgryza w złudną korę i w pień śnisty?…

Badał jeszcze, czy ptak-lilia dość skowrończo w przyszłość śpiewa,
I czy wąż-tulipan wiosny jest oznaką…
I spojrzeniem przymuszał przeciwiące się drzewa,
By do zwykłych podobniały jako-tako…

Drapieżniały zbyt cudacznie zdradnych kwiatów niebywałki,
A gałęziom ciążył złej wieczności nawał.
Pod stopami przechodniów piach niepewny i miałki
Tyleż istniał, ile istnieć zaprzestawał.

Szli, aż doszli tam, gdzie w mrzonce zagęstwionej i niczyjej
Cień dziewczyny jaśniał oczu w dal rozbłystką,
A jej usta i piersi i ramiona i sny jej
Były takie, żeby właśnie kochać wszystko…

Rzęsy miała dosyć złote, by rozwidnić blaskiem rzęs tych
Dno zmyślonych jezior, gdzie mży śmierć zmyślona –
Warkocz łatwo się płoszył, więc skrzydłami fal gęstych
Wciąż uciekał i powracał na ramiona.

Bóg w nią spojrzał, kiedy właśnie wynurzona z mgieł spowicia
Urojone oczy w modre nic rozwarła.
„Kto ją stworzył?” – zapytał. „Nikt, bo przyszła bez życia
I bez śmierci, więc nie żyła i nie zmarła…

Próżno szukam w jej warkoczu źdźbeł istnienia, snu okruszyn,
Próżno chcę ugłaskać pozłocisty kędzierz!
Tak mnie wzrusza ten niebyt, cudny niebyt dziewuszyn!…
Bądź miłościw niebytowi… Wiem, że będziesz…

Wyłoniłem z mroku ogród, oderwany od przyczyny,
Rozkwieciłem próżnię, namnożyłem ścieżek –
I już wszystko rozumiem, prócz tej jednej dziewczyny,
Prócz tej jednej, którą kocham!” Bóg nic nie rzekł.

„Znam usilność rzeczy sennych i znużenie rzeczy martwych.
Ogród mój chwilami wolałby – bezlistnieć…
Boże, nie skąp w obłokach błogosławieństw i kar Twych
Tym, co wiedzą, że ich nie ma – a chcą istnieć!

W Twych przestworach coś się stało… Mgła o cud się dopomina…
Z tamtej strony świata modlą się zawieje.
I w tych strasznych bezczasach taka nagła dziewczyna
Tak niebacznie poza życiem – cieleśnieje!

Zbliż się do niej, ciemny jarze! Zbliż się do niej, modra strugo !
Czemuż pies mój wyje na jej czar cichutki?
Może zimne jej usta są ostatnią posługą
Dla tych właśnie, którzy wierzą tylko w smutki.

Znam niedolę wniebowstąpień! Znam wskrzeszonych ust niedolę!
I płacz wśród zieleni… I zgon sierociński…
I to wszystko mnie boli!… Ja – sam siebie tak bolę!” –
Wołał w bezmiar i ku Bogu pan Błyszczyński.

Ale Boga już nie było… Pustka padła wzdłuż na kwiaty.
Widma drzew szeptały: „Zmiłuj się nad nami!” –
Błogosławiąc snom wszelkim, leciał w dalsze wszechświaty
Powietrzami, wstrząsanymi powietrzami.

Pewno widać było z nieba, że świat mija i przeminie,
I że snom przyświeca – woda na kamieniu…
Pan Błyszczyński zaszeptał w usta niemej dziewczynie
„Błędny cieniu., marny cieniu, cudny cieniu!

Zabłękitnij – odbłękitnij… I mów wszystko i nie domów!…
Czy tu jest ów wszechświat, gdzieś zgubiła siebie?
Może ci się należy wpośród innych ogromów
Inna zieleń – inna nicość – w innym niebie.

Nie zaczęłaś dotąd istnieć w żadnym półśnie, w żadnym grobie,
Dotąd stóp twych śladu nie stwierdziły kwiaty –
Podczas twego niebytu zakochałem się w tobie,
Naraziłem mroczne ciało na zaświaty!

Czy mam z tobą iść w głąb żalu, czy w tę inną głąb doliny,
Nim świat zginie śmiercią, niebem malowaną?…
I jak dążyć do ciebie – do niebyłej dziewczyny –
Ty – mgło moja, usta drogie, złota piano!…

Oto resztki mych przeznaczeń: noc niedobra i dzień sępny –
Oto – popłoch czarów, gdy je miłość zrani!
Od nicości do ust twych – ledwo jeden krok wstępny,
Od otchłani poprzez dreszcze – do otchłani!

Śni się liściom – nieskończoność. śni się wiosłom – dno i łódka.
Odtrącone zorze raz na zawsze bledną…
Czy śmierć w nic nas rozśmieje, czy nas z nowych łez utka –
Wszystko jedno, tchu ostatni, wszystko jedno!

Noc zabije nas nie mieczem, lecz jaśminem i konwalią –
I zaciszem mogił – i oddechem sadu!
Prędzej pochwyć treść nocy i ucałuj i spal ją,
Żeby po niej nie zostało ani śladu!

Wszystkim widmom chce się zginąć takim nagłym wielozgonem,
Żeby brak ich we śnie – był dla jawy ulgą.
A mój upiór śpi w jarze – na wybrzeżu zielonem,
Gdy go znajdziesz, pusty cieniu – zbudź i tul go!

Tam – wysoko i najwyżej – między niebem a nadrzewiem
Włóczy się srebrnawo – cisza i znikomość.
Tak o tobie nic nie wiem, tak cudownie nic nie wiem,
Że miłością jest ta moja – niewiadomość!”

Umilkł nagle pan Błyszczyński i popatrzył w dal niecałą,
Świateł i przeznaczeń było coraz więcej.
A on kochał ją w usta, kochał w stopy, w pierś białą –
I minęło różnych czasów sto tysięcy!

Ramionami ją ogarniał, a ustami doogarniał,
Oczom z gwiazd przyrzucał patrzącego złota,
Lecz cień w jego objęciach wciąż samotniał i marniał
I nie wiedział, że to – miłość i pieszczota.

Noc z roziskrzeń, wróżb i mgławic promienisty splotła batog,
Żeby nim biczować nie dość chętne groby,
A w księżycu się jarzył wykres cieśnin i zatok,
Gdzie nic nie ma, prócz oddali i żałoby.

Mrok zaskomlał w pustym dębie, zagwizdała nicość w klonie,
I rozbłysla w księżyc – śmierć i pajęczyna…
Pan Błyszczyński zrozumiał i załamał swe dłonie
I pomyślał: „W nic rozwieje się dziewczyna!” –

W nic rozwiała się dziewczyna i jej czar, poczęty w niebie,
I pierś, zakończona różową soczystką.
I rozpadło się ciało na żal straszny do siebie
I niewiedzę o tym żalu !… I to – wszystko…

Nie umarła, lecz umarło jej odbicie w jezior wodzie.
Już się kończył zaświat… Ustał cud dziewczyński…
O, wieczności, wieczności, i ty byłaś w ogrodzie!
I był blady, bardzo blady pan Błyszczyński.

A tu dla odmiany inny portret olejny: portret Jakuba Boehme

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *